Gazda Pieter

Piotr Borowy „Mowy” wygłaszał od 1919 roku najczęściej na terenach plebiscytowych, a więc na terenie Spisza i Orawy oraz także w różnych miastach polskich takich jak Warszawa, Łódź, Poznań, Kraków, Nowy Sącz itp. Takich mów wygłosił w latach 1919-1922 trzydzieści. Mają one formę przypowieści o charakterze politycznym, ale zawierają również refleksje etyczne i filozoficzne.

Opowiadanie „Gazda Pieter” jest swobodnym nawiązaniem do mowy “O herbach”, którą góral z Orawy wygłosił w Nowym Sączu. Opowiadanie to jest fikcją literacką. Autorskim wyobrażeniem podroży Borowego do Nowego Sącza w kontekście wymowy słów, które wypowiedział do zebranych w tym mieście.

GAZDA PIETER – Robert Kowalczyk

Ta stara lokomotywa pokryta sadzą i melancholią nawet nie domyśla się, że pod jej ołowianym, czarnym płaszczem chowają się cienie odchodzącego świata. Teraz stoi na peronie i czeka, aż rozmarzony zawiadowca lekkim gestem ręki pozwoli jej wybrać się w jeszcze w jedną podroż.

Koła drgnęły. Pociąg ruszył. Zostawił za sobą ospały dworzec. Zaczynał się pogodny dzień, jeszcze spowity mgłą, ale nawet w przedziałach wagonów czuło się już ciężkie powietrze gorącego lata. Kobieta w czarnym żakiecie i w dziwacznie ubarwionym kapeluszu otworzyła okno. Spojrzała na starszego mężczyznę.

— Nie będzie panu przeszkadzać?

Ten tylko machnął ręką i dalej siedział bez ruchu zagłębiony w lekturze. Wysłużona już, ale zadbana książka, pachniała cynamonem. Borowy w wielkim skupieniu czytał „Żywoty świętych” Piotra Skargi. Uważnie śledził każde słowo, aby nie przeoczyć jakiegoś szczegółu. A przecież znał już na pamięć każde zdanie.

Pociąg bez pośpiechu brnął przed siebie. Powoli wjeżdżał w doliny. Zza każdej góry wyłaniały się nieco inne krajobrazy, jakby świat był niekończącym się kalejdoskopem. W szybach migotały barwy górskich łąk, raz intensywne, raz łagodne. Promienie słońca wpadały do przedziału i nieco już przygaszone zamieniały się w dokuczliwe blaski. W takim świetle wzrok szybko się męczy. Borowy odłożył więc książkę. Było coraz cieplej. Jego twarz pokryła się woskowatym cieniem. Starł krople potu z czoła. Nie zdjął jednak baranicy, a wręcz przeciwnie jeszcze mocniej nałożył ją na głowę.

Zmrużył oczy jak ryś. Świat w letnim świetle miał rozproszone kształty, wszystko było chwilową iluminacją. Kto zaślepiony tym światem, ten nie zna ducha swojego – pomyślał. W jego spojrzeniu nie było ani złości, ani zarozumiałości, raczej głębokie zmartwienie.

Widział teraz wszystko dokładnie. Zagubione gdzieś między drzewami stacje o pożółkłym i odpadającym tynku, piaszczyste ulice, owocujące sady. Co jakiś czas pojawiały się opustoszałe wioski, lecz ich zagrody były otwarte, spragnione zapachu świeżego siana. Myślał o swojej mowie, którą ma wygłosić w Nowym Sączu. Naraz obrazy nakładały się na siebie, powoli traciły swą wyrazistość. Wszystko odchodzi i powraca niczym nawoływania w górskich halach.

Pociąg zupełnie zwolnił. Zbliżał się do jakiejś małej stacji. Borowy chyba dopiero teraz zauważył swoją sąsiadkę. Zdjęła żakiet, w przedziale uniósł się zapach perfum. Była bardzo ruchliwa. Ciągle czegoś szukała w swojej skórzanej torebce. Co jakiś czas wstawała i wychylała głowę przez okno. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy. Falowały, pulsowały, niby słoneczne promienie upalnego lata. Dużo mówiła, wydawała się nawet miła, koniecznie chciała, aby gazda z Orawy był jej słuchaczem. Coś wspominała o dużym majątku koło Gorlic, o wiertniach, że musi kupić automobil, że czasy są niespokojne i ojciec przestał inwestować. Teraz przyglądała się uważnie współtowarzyszowi podroży. Chyba zauważyła pewne ożywienie na jego twarzy. Borowy patrzył na młodą dziewczynę, patrzył z jakąś dziwną zadumą. Gdzieś już widział to spojrzenie.

Nie wiedział dlaczego, ale właśnie w tym momencie przypomniała mu teatr. Może to tylko przypadkowe skojarzenie, ale obraz uporczywie pojawiał się przed jego oczami. Na sali panował półmrok. Obok Borowego siedział jego przyjaciel, ksiądz Ferdynand Machay. Nagle na rozświetloną scenę weszła przedziwnie wymalowana osoba. Miała na sobie same wstążki. Wstążki, miliony wstążek. Wszędzie wstążki. Barwne, falujące, przyciągające wzrok. Rozum, myśli, wola, pożądanie, praca, ofiarność. Coraz bardziej układały się one w wielobarwny, chaotyczny szum, który wdzierał się we wnętrze człowieka, rozpierał jego brzuch. Ogarnął go strach. Zimny i przejmujący. Na jego twarzy widoczny był bolesny grymas.

Pomyślał, że życie oswoiło nas z widokiem kolorowych wstążek. Tak toczy się świat, nasz herb, którego jedyną ozdobą jest brzuch. O tym będę dzisiaj mówił w małym miasteczku nad Dunajcem – powiedział do siebie.

Gdzieś koło południa Borowy dotarł do Nowego Sącza. Wyszedł z wagonu. Na zewnątrz było sporo ludzi. Grupa rozmawiających oficerów stała przy wyjściu, na placu przekupki zachwalały swoje wyroby, kilka dam nerwowo obserwowało jak drobni chłopcy przenoszą ich bagaże.

Borowy zatrzymał się na chwilę. Strach go ogarnął, bo jakby inaczej. Tańczy przed nim cały świat, tysiące wstążek na nim się rusza, a na każdej nic innego nie przeczytasz, tylko brzuch.

Tak, ten mały dworzec zdawał się być w ciągłym ruchu. Każdego napotkanego na swojej drodze wciągał w niekończący się wir. Można już mówić o rutynie, bo te tysiące ludzi czekających, odjeżdżających, żegnających znajomych i nieznajomych zawsze zachowują się tak samo. Dni tu płyną w ciągłym tańcu.

Borowy przeszedł przez dworzec prawie niezauważony. Lekko poruszyły się jego wargi. Z ust wydobył się ściszony głos. Być może nikt go nie usłyszał, ale słowa tężały, rosły, jakby miały ogarnąć cały świat: „Bo kto brzuchowi służy, rozpadnie się jak brzuch i nic po nim nie zostanie”.